Planuję sobie dzień i...
Jakiś czas temu przeczytałam, że jeżeli chcesz rozśmieszyć Boga, to sobie coś zaplanuj. Przeczytałam, uśmiechnęłam się i nic sobie z tego nie robiłam. Od zawsze jestem mistrzem planowania i scenariuszy alternatywnych. Jak do tej pory wszystko udawało się zgodnie z którymś z przygotowanych wcześniej wariantów, więc dlaczego naraz ma się zmienić.
Ale właściwie się zmienia. Zmieniło się dużo, kiedy pojawiła się Zośka, a później zwierzęta. Naraz okazało się, że planowanie zmienia się w zbiór luźnych możliwości. Już nie ma zadań do wykonania w konkretne dni, a jest lista obowiązków czy przyjemności do realizowania w mniej lub bardziej sprzyjających okolicznościach. Już się nauczyłam, że Zośka zachoruje w piątkowy wieczór, a weterynarza będziemy szukać z pewnością w niedzielę. Dobrze jest przeczytać chociaż jedną stronę w książce, bo i tak jest to więcej niż nic. Dzielę prace na etapy i staram się nie denerwować, że końca cały czas nie widać. Łapię chwile, a minuty urastają do rangi godzin. Każda skreślona z listy pozycja jest małym zwycięstwem, za którą można sobie przyznać nagrodę. Plan tygodnia modyfikuję na bieżąco, żałując, że regularne kiedyś spotkania stają się tylko 'ad hoc'ami. Z jednej strony jeszcze walczę z materią, ale z drugiej coraz bardziej ją akceptuję. I coraz bardziej cieszę się z tego, co mi się przytrafia.
Na szczęście w tym całym obłędzie codzienności, natura nie stoi w miejscu i przybliża nas i do lata i do remontu, który jest obecnie największym punktem na agendzie.
W tym roku nie będę więc pracować dużo w ogrodzie. Ograniczę się do małej grządki ziół i warzyw, a z kwiatów zostanie to, co już jest zasadzone. Nagrodą za to muszą być kwiaty mojej magnolii! Czekałam na nie trzy lata!
No właśnie...Nasze plany misterne. Tez staram się planować wszystko tylko w zarysie, bo żadne szczegółowe nie wypalą. A tak lubię mieć nad wszystkim kontrolę.
OdpowiedzUsuńRemonty są fajne z jednej strony. Coś się tworzy nowego, lepszego. Trochę uciążliwości też się z nimi wiąże, ale przecież jak to mówią - nie ma róży bez kolców.
U Was jagnięta już zaraz na pastwiska bez mam, a u mnie galimatias straszny. Dziś otworzyły bramę i uciekły. To był sądny dzień. Porody w trakcie ucieczki na pastwisko, zagubione jagnięta, szalejące matki. Psy skołowane. Wszystko dobrze się skończyło, udało się wieczorem całe stado spędzić, ale mam dość.
Serdecznie Was pozdrawiam i niech remont przebiega jak z płatka!
Nie zazdroszczę... Ale z drugiej strony aż się uśmiech na ustach pojawia, jak pomyślę, co się tam działo! Oczywiście uśmiech przez łzy ;-) Jak nam się kiedyś stada wymieszały, to M. dostawał piany na ustach, a my z Zośką konałyśmy ze śmiechu :-) Do dzisiaj nie wiem, co nas tak rozśmieszyło... Chyba nasza własna bezsilność... Miłego weekendu!
Usuń