Zakładam jednak ogród

Ogród to chyba jedno z trudniejszych zagadnień, które usiłuję opanować. Mieszkając w mieście co roku zakładałam mały ogród balkonowy. Wszystkie rośliny sadziłam zazwyczaj w długi weekend majowy do doniczek. Balkon był zabudowany, więc 'zimna Zośka' nigdy nie zaszkodziła roślinom.

Pierwszej wiosny na wsi okazało się jednak, że żeby mieć ogród należało najpierw skopać część działki (idealnie poprzedniej jesieni). Byliśmy strasznie zagonieni, ja dodatkowo w ciąży, więc ochotników do kopania jakoś nie było... Postanowiłam więc pójść starą, dobrze znaną drogą. Posadziłam wszystko w donicach, które następnie ustawiłam wokół domu. Część roślin nie przeżyła majowych przymrozków, a te które dały radę, padły doszczętnie zjedzone przez ślimaki.

Okazało się też, że donice nie sprawdziły się podczas naszych nawet tylko weekendowych wyjazdów. Rośliny były albo zalewane przez deszcze albo kompletnie wysuszone. Nawet otwory w donicach nie pomagały.

Przed samym porodem zaplanowałam i uzgodniłam, którą część działki należy skopać na jesieni. Byłam na tyle zdeterminowana, że znalazłam osobę, która zrobi to za nas. Szóstym  zmysłem wiedziałam, że przy noworodku możemy sami nie mieć na to siły.

Zimą udało mi się co nie co poczytać, głównie 'Ogród dla początkujących'. Na wiosnę z ołówkiem w ręku zrobiłam szkic przestrzenny i już z listą kupowałam nasiona i sadzonki.


Pierwszego maja przez prawie cały dzień kopałam, przygotowywałam grządki, siałam i podlewałam. Kolejnego dnia cała dumna z siebie oddałam się lenistwu. Szczerze mówiąc to lenistwo polegało raczej na zastyganiu w bezruchu. Bolał mnie każdy, nawet najmniejszy mięsień. I naraz siedząc w domu usłyszałam beczenie owiec tak blisko, jakby stały obok mnie. Przerażona spojrzałam przez okno i zobaczyłam, że całe stado wrzosówek tratowało moje grządki. Przewróciły siatkę i pognały przed siebie. Nabiegałam się strasznie, żeby znowu zagnać je do zagrody. Jedynym plusem było to, że 'rozgoniłam' zakwasy. Niestety z równych grządek pozostał już tylko swobodny nieład. Niektóre rośliny nigdy się nie pokazały, ale to, co było dla mnie najważniejsze, jednak urosło. Nawet bez zachowania linii prostej prezentowało się pięknie.


W tym roku miałam nie zakładać ogrodu, choć działka była idealnie przygotowana (na jesieni nawieziona naszym własnym obornikiem i przekopana, a na wiosnę znowu przekopana i spulchniona). Zaczynamy wreszcie remont i musimy się wyprowadzić z domu na długie trzy kwartały. Ale pewnego wieczoru olśniło mnie, że przecież a. i tak będziemy na budowie praktycznie codziennie, b. gdziekolwiek będę mieszkać chcę mieć kwiaty w wazonie, c. ekipa będzie pracować głównie z drugiej strony budynku. Szybki plan działania, zakupy i tym razem rozłożyłam prace na etapy. Najpierw przygotowanie grządek, kolejnego dnia sianie i podlewanie. Trwało dłużej, ale już nie tak boleśnie.

 
 
 

Po piętnastym maja zostało jeszcze posadzenie pomidorów, już w sadzonkach, i kilku krzaczków truskawek. Nikt mnie nie przekona, żeby zaryzykować i zrobić to wcześniej!

Zawsze wiedziałam, że będę lubić prace w ogrodzie. Na początku korciło mnie, żeby zatrudnić fachowca i oddać całość w jego ręce. Ale potem pomyślałam, że przecież mogę spróbować sama. Mieszkając na wsi na szczęście nie ma takiego ciśnienia na posiadanie super perfekcyjnego ogrodu, jak byłoby to w mieście. Jest luz i pole do nauki.

W tym roku mam za sobą dwie rundy dokładnego pielenia. Jemy już swoją rukolę, mamy miętę i szałwię. Tulipany powoli przekwitają, a za chwilę na ich miejsce pojawią się piwonie. Mrówki w każdym razie je już znalazły, a ja nie mogę się doczekać, aż znajdą się w wazonie. No i szykuję rękawiczki na kolejne pielenie...

 

Komentarze

  1. cudny pąk peonii, uwielbiam te kwiaty! ogrodu zazdroszczę, nawet balkonu nie mam a własne warzywko by sie mieć chciało!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i wszystkie komentarze!

Popularne posty